Każda droga zaczyna się od pierwszego kroku.

  Ja stawiam pierwszy krok po raz pięćdziesiąty ósmy (tak na oko). Rzecz jest o odchudzaniu. A także o niekonsekwencji. Wiedzę mam Ci ja ogromną na tematy związane z dietetyką, łączeniem produktów, przyswajaniem pierwiastków i witamin z pożywienia (to plus medycyna alternatywna to moje hobby). Wiem sporo również o motywacji, autoafirmacji, medytacji, autohipnozie, świadomym jedzeniu (psychologia, autorozwój i wszelkie zagadnienia na poziomie umysł-ciało-dusza - to również moje hobby). Mam Ci ja w domu poradniki na temat diet niskokalorycznych, niskowęglowodanowych, z niskim indeksem glikemicznym, odkwaszających, detoksykujących. Mam też poradnik o tym, jak osiągnąć swój cel. Ów poradnik - napisany sensownym i prostym językiem - uznałam za fascynujący, zawierający cenne i dość łatwe w praktykowaniu wskazówki. Wszystko pięknie i cudownie... Problem tkwi w niekonsekwencji. Mój przyszły mąż pewnie nie raz śmiał się w duchu słysząc moje kolejne wywody na temat kolejnych zasad rzekomo zdrowego odżywiania i moich gorących zapewnień, że od teraz cała nasza rodzina (no dobra, chociaż ja) wprowadzi je w życie od dziś/jutra/kiedy skończą się stare zapasy. Moje "zapędy" trwają od kilku godzin do maksymalnie kilku tygodni. To samo dotyczy aktywności fizycznej. Trzy tygodnie regularnych ćwiczeń to absolutny limit. I nie to, żebym była po tych trzech tygodniach wykończona. Wręcz przeciwnie: jestem z siebie dumna, mam więcej energii, świetny humor, sprężysty krok... A potem nadchodzi kryzys, który ciągnie się aż do następnego self-kopniaka.
  Ostatnio zmieniłam telefon komórkowy. Jedną z pierwszych rzeczy, jakie zrobiłam, było ściągnięcie aplikacji do liczenia kroków, spalanych kalorii oraz do zapisywania codziennego jadłospisu tudzież liczenia kalorii zjedzonych. Kto zgadnie po jakim czasie tym razem odpuściłam? No? Trzy tygodnie. 
  Będę z Wami szczera. Bo powodów jest kilka. Pierwszy to taki, że za 3 miesiące jedziemy z narzeczonym na wesele jego kuzynki. No i mam taką kieckę, w którą chciałabym wejść :) Drugi powód to taki, że i my bierzemy ślub w przyszłym roku. Tego zdania nie muszę rozszerzać. Inny powód to taki, że zakupiłam standardowe bikini i po przymiarce wpadłam w czarną rozpacz (anyway - od lat nie rozbieram się na plaży nawet do jednoczęściowego kostiumu). Kolejny to taki, że ja nie wyrzucam za małych ciuchów. Moja waga potrafi się wahać o jakieś plus - minus 10 kilo, a wyjściowa to było (prawie zawsze) 60. I mam takie spodnie... :D chciałabym je włożyć. Kupienie identycznych w większym rozmiarze nie wchodzi w grę. Chodzi o zasady! Reszta powodów to taka standardowa: chcę z większą przyjemnością patrzeć w lustro, bardziej podobać się narzeczonemu, być sprawniejsza i bardziej pewna siebie. Psychologowie się tu spierają twierdząc, że mniejszy rozmiar doda mi animuszu, kiedy inni uważają, że pierwszym krokiem jest pokochanie siebie taką, jaką jesteś, a dopiero potem wprowadzanie zmian. Cóż. Chcę sprawdzić, czy bardziej pokocham siebie szczupłą. Bo w sumie to nigdy szczupła nie byłam. Ale pewnie będę :) I tu wyjaśniam skąd pomysł na ten blog. To moje publiczne oświadczenie, że teraz dam z siebie wszystko. "She believe she could so she did". I taki mam plan.

Komentarze