Koszmar każdego pracodawcy

   Ten rok obfitował w zmiany miejsca zatrudnienia. Mój obecny etat to już czwarty z kolei w tym roku. Zastanawiam się czasem, jak nieustannie rosnąca liczba moich poprzednich pracodawców jest postrzegana przez tych nowych, potencjalnych i w gruncie rzeczy jak to, że zmieniam pracę, jak rękawiczki stanowi o mnie jako o przyszłym pracowniku. Ale do rzeczy.

   Zacznijmy od tego, że odkąd wyprowadziłam się z Tunbridge Wells (gdzie znalezienie fajnej pracy zajmowało mi maksymalnie 3 tygodnie, z czego zwykle pierwszy tydzień po zwolnieniu się ze starej pracy traktowałam jako odpoczynek i totalnie nie kiwałam nawet palcem, żeby znależć coś nowego) i przeprowadziłam się do obecnego już małżonka, okazało się, że rynek pracy jest tu troszkę mniej bogaty w oferty lub kompletnie mną niezainteresowany. W związku z tym, kiedy po upływie dwóch tygodni nie udawało mi się znaleźć płatnego zajęcia, udawałam się do agencji pośrednictwa pracy i zwykle wysyłano mnie dokądś w ciągu kilku najbliższych dni. Średnio "zaczepiałam się" w konkretnym miejscu na około rok, później coraz częściej dawano nam (agencyjnym) dni wolne, co nie spotykało się z aprobatą moją, a konkretnie mojego portfela (i kolejno lodówki oraz firm, którym płacę rachunki). W takich momentach poważniej rozglądałam się za inną pracą i scenariusz się powtarzał, czyli dwa tygodnie szukania pracy poprzez śledzenie ogłoszeń, trzeci tydzień - panika, spacer do agencji, mam pracę (zaznaczę na marginesie, że aplikowałam tylko o pracę na dzienną zmianę i od poniedziałku do piątku i taką ostatecznie dostawałam).

   Po kolejnej takiej akcji postanowiłam poszukać czegoś innego i trafiło na popularną sieć kanapkową. Miałam niemałę doświadczenie w pracy w gastronomii, więc stwierdzono, że się nadam ;) . Spędziłam tam dłużące się w nieskończoność dwa i pół miesiąca, kiedy to nienawidziłam tej pracy każdego dnia, głównie z uwagi na bardzo napiętą i toksyczną relację pomiędzy szefostwem a pracownikami oraz przez niektórych klientów, którzy - uwierzcie lub nie - wydawało się, że przychodzą do nas tylko pod pretekstem zakupu kanapki, a tak naprawdę z nieposkromioną chęcią wyżycia się na kimś, zmieszania go z błotem i pozbawienia resztek godności, tylko dlatego, że mają taką możliwość, a my, jako obsługa (do tego - spoza UK) stoimy przecież niżej w hierarchii. My za tą szklaną ladą musiałyśmy znosić ich gardzące spojrzenia i wyrzuty tylko dlatego, że nie czytałyśmy im w myślach. Coś okropnego... Co do żywienia przeze mnie skrajnie negatywnych uczuć w stosunku do kanapkarni, nie bez znaczenia był również fakt, że pracowałam w każdy weekend oraz miałam prawie same popołudniowe zmiany. Do domu wracałam przed dwudziestą drugą (zaczynając pracę przed południem). Serio, zero życia rodzinnego, czy towarzyskiego. Moi chłopcy żywili się głównie pierogami z mrożonek. Bardzo za nimi tęskniłam... Aż w końcu przyszedł dzień. Tak się złożyło, że był to pierwszy dzień po powrocie z pogrzebu w Polsce i trafiłam na zmianę największej pindy, jaką miałam okazję poznać. Ona miała za to okazję poznać już wcześniej moją asertywność. Mogę znosić pogardzanie, ale nie poniżanie... Tamtego dnia zwolniłam się spontanicznie i bez okresu wypowiedzenia. I nie żałuję (Ps. W ciągu mojej niedługiej "kariery" w owej firmie pięć innych osób również złożyło wypowiedzenie).

   Właściwie to tego samego dnia, kiedy się zwolniłam w kanapkarni, miałam umówioną rozmowę o pracę w innym miejscu. I o tym chciałam napisać. Kawiarnia położona na piętrze centrum handlowego, a właściwie outletu (czyli centrum handlowego, w którym znajdują się sklepy z towarem, który "wyszedł" ze sprzedaży w zwyczajnym sklepie). Włoska nazwa, włoska kawa, jakieś kanapki, makarony... Zanim się tam udałam, zrobiłam małe rozeznanie w internecie. Okazało się, że kawiarnia należy do sieci (ale niezbyt popularnej), a to konkretne miejsce ma dość średnie opinie klientów szczególnie pod kątem obsługi i jakości jedzenia. O umówionym czasie udałam się do kafejki, przywitał mnie łysy mężczyzna, może kilka lat starszy ode mnie, który przedstawił się, jako menadżer (ale nie podał imienia) i zaproponował kawę. Grzecznie odmówiłam, chcąc jak najszybciej dojść do sedna mojej wizyty. Pan menadżer wyjął moje CV (które z resztą zostawiłam tam pięć miesięcy wcześniej, szukając wówczas dodatkowego zajęcia), przyznał się, że go nie czytał, bo nie miał czasu i spytał mnie czym się wcześniej zajmowałam i którą pracę lubiłam najbardziej. Wymieniłam kilka pozycji z CV, skupiając się na jednej, mojej ulubionej, czyli zarządzaniu kantyną pracowniczą. Opisałam pokrótce na czym polegał zakres moich działań i obowiązków, oraz powiedziałam, że chętnie zajęłabym znowu takie stanowisko. Menadżer uśmiechnął się szeroko i odparł, że to się świetnie się składa, bo on tu jest menadżerem od zaledwie miesiąca i ponieważ kawiarnia nie radzi sobie najlepiej, to on musi przeorganizować całą strukturę pracy i zwolnić wszystkich obecnych pracowników, tak więc są do obsadzenia wszystkie kierownicze pozycje, gdybym była zainteresowana. No pewnie, że byłam! Na koniec opowiedział mi kilka anegdotek z pozostałych rozmów kwalifikacyjnych, dając mi jasno do zrozumienia, że poza mną ma do czynienia z buractwem i totalnym brakiem profesjonalizmu oraz chęci do pracy, po czym wyraźnie zadowolony z naszej rozmowy zaprosił mnie za kilka dni na dwie godziny próby, żeby - co oczywiste - sprawdzić moje umiejętności. Szczerze? Poszłam tam będąc pewna, że i tak mam tę pracę. Pan menadżer przedstawił mnie pani menadżerce zmiany, po czym zniknął na póltorej godziny do banku. Pani menadżerka pokazała mi każde stanowisko pracy, opisała dość chaotyczną specyfikę obowiązków pracowników podczas największego napływu ludzi, pokazała mi gdzie stoją lodówki i kazała robić kawę klientom. Przez dobre pół godziny "uczyłam się" robić cappuccino, które za siódmym razem wyszło mi dobre :D (serio, do tej pory nie wiem, czym się różniło od pozostałych sześciu) i nosiłam kawę do stolików. Po godzinie mojej "próby" przyszła do pracy druga menadżerka zmiany i już nie miałam szansy na obserwację, czy naukę, bo co dwie sekundy ona coś wysypywała lub rozlewała i prosiła mnie, żebym to sprzątnęła. Pokornie wykonywałam polecenia. W końcu wrócił menadżer z banku i poprosił mnie o zrobienie cappuccino (:D), znowu zrobiłam ich kilka, dopóki nie zyskałam jego aprobaty i uznania. Po tym spytał mnie, czy mi się tu podoba. Odparłam, że jest w porządku. Następnie spytał, co bym tu zmieniła, z uwagi na moje bogate doświadczenie w tej branży. Zawahałam się chwilę i postanowiłam pójść na całość... Zaczełam mu wymieniać rzeczy, które są dla mnie nie do pomyślenia w takim miejscu, jak brudna kuchnia (zlew do mycia rąk był oblepiony kamieniem od twardej wody, a ściana pod papierowym ręcznikiem miała BRĄZOWE ZACIEKI), to, że surowe mięso układa się w lodówce nad sałatą, że kanapki w lodówce leżą odkryte 3 dni, aż chleb był powyginany do góry (na pierwszej rozmowie słyszałam, że kanapki robi się codziennie świeże), a pani, która podaje je klientowi zakłada silikonową rękawiczkę na jedną rękę, a po kanapkę sięga tą drugą ręką :D, że przed spodziewanym napływem ludzi na lunch nie ma czystych kubków, ani filiżanek do kawy (no, kosmos!), że brak tu dobrej organizacji i jasno wytyczonych zadań, a do tego jak się wchodzi, to widać brudne naczynia po poprzednich klientach i nie wytarte stoliki, i gdybym ja tu weszła, jako klientka, to bym tu wcale nie została. Wiem, przegięłam. Ale postawiłam wszystko na jedną kartę. Jeśli miałabym tam pracować, to tylko po to, żeby naprawić te wszystkie błędy. Zwariowałabym i wyszła z siebie, gdybym miała tam być pod rządami kogoś, kto bladego pojęcia nie ma o podstawach pracy z żywnością... W tym czasie wróciła z krótkiej przerwy pani menadżerka zmiany, która pokazywała mi na początku, jak się robi cappuccino... I nawet na mnie nie spojrzała. Wtedy się zorientowałam, że szef wcale nie zamierzał zwalniać wszystkich pracowników, a ja nie dostanę tej pracy, bo właśnie naraziłam się lasce od cappuccino. Menadżer rzucił jeszcze w jej kierunku jakimś tekstem typu: "spójrz, Monika wie, ona ma doświadczenie". No trochę nie na miejscu, chyba, że chciał ją upokorzyć. Poszłam do pomieszczenia dla pracowników po swoje rzeczy, a kiedy wróciłam menadżer pożegnał mnie słowami, że jeszcze ma kilka osób na próbę i odezwie się do mnie. Wiecie: "zadzwonimy do pani" ;)

   Czasem się zastanawiam, jak by się potoczyły dalsze moje losy, gdybym uśmiechnęła się głupkowato i odpowiedziała wtedy, że wszystko jest wspaniale, bardzo mi się tu podoba i nic bym nie zmieniła. Być może dostałabym tę pracę. Jednak jestem pewna, że długo bym jej nie utrzymała, z uwagi na swój cięty język i niemożność trzymania go za zębami (serio, próbuję zawsze, ale nie zawsze się to udaje). Ale naprawdę spokoju nie daje mi myśl, że łysy menadżer został tam zatrudniony, żeby wprowadzić zmiany. Dostał opcje na talerzu i ich nie wziął. Cóż, nie mój problem... Po tym, jakże niewiele wnoszącym do mojego życia, ale mimo to interesującym doświadczeniu stwierdziłam, że może czasem lepiej być trybikiem w maszynie, jedną z wielu, pracować dokładnie tak, jak każdy inny, niczym się nie wyróżniać i odbierać co piątek marną, ale uczciwie i bez większego stresu zapracowaną krwawicę.

Pozdrawiam wszystkich, którzy kochają swoją pracę, rozwijają się w niej i realizują :)
Jeśli okoliczności będą sprzyjać, to może któregoś dnia i ja się taką pochwalę ;)

fot. Monika Włoch





 

Komentarze