Dzień generalnych porządków

   Wyobraźcie sobie dwoje ludzi o dominującej naturze, z dużym temperamentem, którzy świetnie czują się w roli lidera, a dodatkowo jedno z nich wstało w nienajlepszym nastroju, z huśtawką nastrojów i od rana wkurzone o bałagan w domu, do któregoż to bałaganu i ono przyłożyło swą rękę, bo jakże by inaczej... Zabraliśmy się do pracy ustalając naprędce, że dzisiaj to ja dowodzę, bo jest kilka miejsc w domu, które od jakiegoś czasu spędzają mi sen z powiek, a jakoś nie miałam czasu, a może ochoty się za to zabrać. O dziwo szybko uzyskałam aprobatę męża, ale jego milcząca postawa przez kolejnych kilka godzin kazała mi przypuszczać, że oddanie mi dowodzenia nie przyszło mu łatwo :) Łatwo nie było również delegować pracę, którą uważam, że lepiej i szybciej wykonałabym sama (wiem, to jest temat do przerobienia), jednocześnie zaś dyplomatycznie zwalniając zapędy syna, który dziś miał epicentrum swej dziecięcej kreatywności, opisując mi ze szczegółami jak to on by porozstawiał meble w całym domu, a próbując chociaż przeforsować inne ustawienie dekoracji na półce nad telewizorem oraz moich książek, i innych rzeczy na regale w jadalni, na co ostatecznie "machnęłam ręką". Bo w końcu co to komu szkodzi, że skrzyneczka na ziemniaki i cebulę będzie stała tak wysoko, że trzeba wejść na stołek, zamiast na najniższej półce, jak do tej pory. Nowe rozwiązanie może się sprawdzić, mocno w to wierzę ;)
   Zostałam również "namówiona" przez ukochanego na zagospodarowanie pokoju, który przez dłuższy czas był "pokojem do prasowania", "pokojem na robocze ciuchy", "pokojem na rzeczy, które nie są już potrzebne, ale może jeszcze je wydamy/sprzedamy/wyrzucimy (ta ostatnia to wizja męża, który miał już dość tego, że to moje rzeczy :P)". To była dopiero wewnętrzna batalia, by pozbyć się tego, czego już nie włożę na siebie, bo skoro nie nosiłam tego kilka lat, to pewno miałam jakiś powód, albo i kilka. W gruncie rzeczy porządki zaowocowały zasileniem lokalnej instytucji charytatywnej w ilości pięciu napakowanych worków ubraniami i nie tylko. W małym pokoju zrobiło się więcej miejsca, więc wraz z mężem mamy teraz swoje "biuro", czyli kąt, gdzie leżą wszystkie dokumenty, gazety, książki (choć walczę, by te ostatnie wróciły do salonu), gitary męża i biurko pod komputer, gdzie wreszcie mam zaciszny kąt do pisania :) Tak, mężu, doceniam Twój pomysł, rozumiem też, że każdy musi dorosnąć do decyzji, żeby nareszcie pozbyć się <cudzych> rzeczy ze swojego otoczenia i tym samym oczyścić atmosferę i energię wokół siebie.
   Mąż mi trochę zarzucał, że staliśmy się jak ci zbieracze z programów telewizyjnych, którzy nie potrafią pozbyć się niczego ze swojego domu, a potem nie ma jak przejść, bo tyle się tego nagromadziło, a szkoda wyrzucić, bo a nuż się jeszcze do czegoś przyda. Czasem sama sobie (i mężowi również) muszę tłumaczyć, że jeśli coś się zepsuło i nie umiemy sami tego naprawić, to przecież serwis napraw w tym kraju to naprawdę duży koszt. I jeśli spróbowałam już sprzedać daną rzecz "na części", i nikt nie chciał jej kupić, to czas najwyższy oddać ją jako surowiec wtórny (tutaj to ja jestem strażnikiem porządku i tłumaczę do skutku, co może być surowcem wtórnym i trzeba oddać do specjalnego punktu, a co może wylądować w jednym z naszych trzech koszów na śmieci, i w którym konkretnie). Tak, czy siak porządki uważam za uwieńczone sukcesem - co nie znaczy, że jest w domu całkiem czysto ;) Czasem jednak trzeba wiedzieć, kiedy przerwać, żeby członkowie własnej twej rodziny cię nie znienawidzili na amen i pozwolić zarówno im, jak i sobie dokończyć następnego dnia.
   Plan został zrealizowany (powiedzmy), przestrzeń uporządkowana (to już bardziej) i to bez ofiar w ludziach ;) Wszyscy daliśmy z siebie tyle, ile się dało. Nawet sprzątanie w rodzinnym gronie może być fajne :) Pozdrawiam :)


Ps. Artykuł był sponsorowany przez mojego męża, który wczoraj przyniósł mi bukiet pięknych lilii, prosząc, bym nie pisała o nim źle na blogu :D


Komentarze